-Dopłynęliśmy! - czy w tym słowie była radość, czy przerażenie, Ameile nie wiedziała. Nadal miałą w pamięci wydarzenia sprzed dwóch dni. Kilka razy obudziła się z krzykiem zlana zimnym potem, za każdym razem Idris przynosił jej ciastko i wracał do swojego pokoju. Nieco ją rozśmieszyły te ciastka, więc z ponurym uśmiechem zwlokła się z łóżka. Kręciło jej się w głowie, bo w nocy statkiem kołysały fale (taaak, fale w rzece? Cóż, morzem płynęli również). Naciągnęła szlafrok na lekko przybrudzoną piżamę. Nie miała głowy do codziennego wymieniania ubrań na nowe, w końcu wychowała się w biedzie, a tu nagle płynie królewskim statkiem. Przeczesała gęste włosy grzebieniem, przy okazji zauważyła, że lekko pociemniały. Potem zobaczyła w lustrze swoją zmęczoną twarz i łza popłynęła jej po policzku. Poprawiła opaskę na prawym oku, przebrała się, zawiązała sandały i wyszła na pokład. Kapitan statku wskazywał na most przed nimi. Był pięknie wyrzeźbiony z marmuru w jelenie i drzewa, konkretnie to klony. Może kiedyś most był biały, ale teraz porosły go ciemne, grube pnącza i jaskrawoczerwone liście. Osobliwa roślina zarosła cały most i wyglądało to, jakby był cały skąpany we krwi. Z lewej strony była brukowana droga ciągnąca się po horyzont. Z prawej strony mostu ta sama droga, ale krwistoczerwona i porośnięta wielkimi czarno-karmazynowymi kwiatami. Prawdopodobnie była to odnoga innej drogi, ale już od dawna nieistniejącej, prawdopodobnie pokryły ją te same pnącza. Jedynym śladem po rozwidleniu dróg był pęknięty i zarośnięty bluszczem kierunkowskaz z marmuru. Jeden z ludzi Gwendolyny zeskoczył na ziemię, podbiegł do kierunkowskazu i krzyknął:
-W lewo do celu naszej podró... O matko jedyna!!! - po chwili znikł pod pnączami, które błyskawicznie go otoczyły i po chwili nie było go ani przy kierunkowskazie, ani prawdopodobnie na świecie. Po chwili wszystko wyglądało tak jak wcześniej, jedynie kierunkowskaz został ochlapany prawdopodobnie krwią nieszczęsnego marynarza. Ameile stała jak wryta. Krew jej odpłynęła z twarzy.
-Co to... - po tych słowach osunęła się na ziemię. Gwendolyna stała jak słup soli, jej brązowe loki opadły na plecy, a ona sama nie ruszyła się. Nie była osobą, którą coś wyjątkowo szokuje, ale kto z nas zareagowałby spokojem na pożarcie człowieka przez roślinę? No więc stała tak chwilę, potem głęboko odetchnęła kilkanaście razy, i z pozornym spokojem powiedziała, że nie powinni się tu zatrzymywać. Jednak gdy odchodziła do swojego pokoju, spostrzegawczy Idris zobaczył, jak bardzo była przerażona, Jej dłonie drżały, a tunikę, którą miała na sobie ściskała z taką siłą, że lekko ją rozpruła, a skórę na dłoniach poraniła sobie paznokciami do krwi. Idris westchnął i zabrał się za budzenie nieprzytomnej Ameile.
-Aaah! Co to za zielsko?! Amel, Rinar, Shuan, gdzie jesteście?! Moja głowa...
-Re... Remilla? Wszystko dobrze?
-Tak, oprócz tego, że nie mogę się ruszyć i nic nie widzę...
-Ale żyjesz?
-No chyba tak? Mowię do ciebie!
-Oh. Racja gdzie właściwie jesteś?
-No tutaj, próbuję się ruszyć.
-Poczekaj chwilę...
Nagle wszystko nad Remillą się rozjaśniło i spojrzała na zatroskaną twarz Shuana. Pomógł jej wstać i zorientowała się, że jest w jakiejś jaskini i była przysypana kamieniami. Nadal nie wiedziała, co się dzieje, ale po chwili zobaczyła trochę futra na podłodze (czy w jaskini jest podłoga?) i zrozumiała. Wilki. Jednak w powietrzu unosił się słodki, kuszący zapach jakichś kwiatów. Gdzie są Amel i Rinar?! I... I co zrobili z Iserą?! Cała obolała, stała na twardej kamiennej podłodze i próbowała poskładać kawałki wspomnień, ale nic to nie dało. Może Shuan coś pamięta?
-Słuchaj, co się stało? Gdzie reszta?
-Nie mam pojęcia... Obudziłem się tutaj kilka minut temu. Słyszałem wycie wilków. Na początku był tu jakiś, ale nie wiem, gdzie poszedł. Może pojawi się kolejny? Chyba nas tu tak nie zostawią... - w tym momencie zza sterty kamieni wyłonił się nikt inny, tylko Runa! Żywa Runa! Remilla zdążyła ją polubić, i wybuchła płaczem ze szczęścia. Chciała podbiec do niej, przytulić, ale dostrzegła za nią wilka. Runa miała smutny wyraz twarzy.
-Oni każą mi powiedzieć wam to, czego sami nie mogą. Rozumiem ich język, jestem w połowie kozą i rozmawiam ze zwierzętami i pół-zwierzętami. Muszę wam przekazać, co macie zrobić... Wy ich nie rozumiecie, ale one rozumieją was. Gdy odciągnęłam wilki od was, na początku chciały mnie zabić, ale jeden z nich, ogromny, szary, powstrzymał je. Jesteście elfami, ich wrogami. Imperium Broeskie chce zapanować nad światem. Nikt nie przejdzie przez te góry. Amel i Rinar żyją, ale są ranni. Trafią do was. Isera żyje... Jednak długo to może nie potrwać, jeśli nie zdobędziemy leku. Stąd nie ma wyjścia...
Wilk puścił Runę, która upadła obok Remilli. Po chwili wprowadzono Amela i Rinara. Żyli, ale nie mieli się najlepiej. Rinar złamał róg. Amel tulił do siebie Iserę, która była niemal biała, a powoli stawała się błękitna. Zmieniała się w lód. Choroba, sybria, zabija właśnie w ten sposób. Isera długo spała, jest bardzo osłabiona. Powoli zmienia się w lód. Gdy cała będzie lodowym posągiem, będzie nie do uratowania. Powoli rozsypie się w pył, który zostanie rozwiany przez wiatr... Czasami szczątki zmarłych na sybrię padają jako śnieg. Gdy śnieg się rozpuści, a woda wsiąknie w ziemię, elfy (i nie tylko) stają się wodą w morzu, rzece, jeziorze, dają życie ludziom, zabierają je (topią), płyną w roślinach, rośliny dają owoce, które jedzą ludzie i zwierzęta. Każdy z nas jest w 0,0000001% elfem. Sybria nie dotyka ludzi na Ziemi, ale jest dla elfów zagrożeniem. Teraz już niewielkim, ale gdy ktoś już ma tą chorobę, nie wróci na Ziemię. Podróż między wymiarami w tym stanie zabija natychmiast.
Remilla siedziała i płakała, patrząc na Iserę, której końcówki palców i włosy były już tylko zamarzniętą wodą. W jaskini było chłodno, co odczuli tylko Rinar i wyczerpana Runa, mimo gęstego futra. Jednak w pewnym momencie gwałtownie się ociepliło. Było ciepło i duszno. To zauważyli wszyscy, a Isera otworzyła oczy i rozejrzała się. Potem znów zasnęła. Usłyszeli wilki.
-Oni umierają... Wilki giną... Powoli zjadani przez rośliny, które nie znają litości... - słowa wypowiedziane przez Iserę natychmiast skłoniły wszystkich do ucieczki. ,,Czy te rośliny są po naszej stronie? Pomagają nam czy same mordują wszystko na swojej drodze?" Remilla znajdzie czas na myślenie zawsze. Wybiegli z jaskini, cudem odnajdując drogę. Wilków już nie było. Ale dokąd uciekać? Te rośliny na pewno nie są dobre... Nie znają litości...
Ameile nie chciała wychodzić na pokład. Przepełnił ją strach przed tymi kwiatami, a w pamięci miała wciąż obraz roślin pożerających biednego marynarza. Podobno miał na imię Irino. Ami siedziała w gabinecie Gwendolyny, która bez przerwy bazgrała coś na papierze, potem go zgniatała i rzucała nim w drzwi. Pozornie ze złości, ale Ami czuła, że była tak przerażona, że cudem jeszcze nie rzuciła się w morze. Więc tak siedziały, gdy drzwi się otworzyły. Wszedł tam generał armii, Wanden.
-Pani, znaleźliśmy... hmm, ludzi na brzegu. Proszą o pomoc. Są na statku. Powoli dopływamy też do jednej z wiosek w Aenelii, Eldeba na wyspie Endre. Przy okazji zauważyłem, że nie mijaliśmy mitycznej Reselceli, wyspy z mitów, która prawdopodobnie nie istnieje. Haha, mit obalony! Nie ma Reselceli!
-Wanden, ale jacy ludzie? Ami, proszę cię, poczekasz na zewnątrz? Mamy coś do omówienia...
-Oczywiście, nie będę wam przeszkadzać. Pójdę do swojego pokoju. - Ameile wyszła z gabinetu i uśmiechnęła się pod nosem. Dobrze wiedziała, że Gwendolyna coś czuje do generała. Był wysoki, miał ciemne włosy związane w ,,męski koczek" i poczucie humoru. Należał do inteligentnych osób, ale miał obsesję na punkcie sprawdzania, czy coś jest prawdą. Ami widziała, w jaki sposób Gwen patrzy na Wandena. Właściwie to miał on na imię Nardan, ale z nieznanych przyczyn zawsze go nazywano Wanden. Jego siostra Rox była podobno czarodziejką, ale Ami nie miała przyjemności ją poznać. Wzięła książkę i zamierzała ją czytać, ale główny bohater wspomniał coś o jakichś pnących się roślinach i odłożyła ją. Postanowiła coś narysować, ale nie miała za bardzo pomysłu. Porozmawiała chwilę z Idrisem i chciała coś narysować, ale zabrał jej ołówek i z łobuzerskim uśmiechem zawołał:
-Złap mnie, to ci go oddam!