sobota, 23 stycznia 2016

Lodowa Potęga - Runa

Isera wciąż się nie obudziła. Smok leciał na takiej wysokości, że nie było widzieć nic na ziemi. Remilla także usnęła, wcześniej bez przerwy płakała ze strachu. Amel z wyczerpania też zasnął. Shuan siedział i uważnie obserwował łuski smoka. W pewnym momencie zawiał wiatr. Wszyscy poza Iserą obudzili się i stwierdzili, że lecą w chmurach. Po chwili spadł na nich zimny deszcz.
Kilka dni później Remilla stwierdziła z radością, że lądują. Kończyło im się jedzenie i przeszli na przymusową dietę. Oczywiście Isera nadal spała, co nie jest niepokojące w przypadku lodowych elfów, raz w roku zasypiają na dłuższy czas (nie mylić ze snem zimowym).
Gdy byli blisko ziemi, smok nie złożył skrzydeł. Amelmeran zauważył, że leci za nim stado błękitnych orłów. Potem wszystkie wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Przed zderzeniem się z ziemią zeskoczyli z łapy smoka i wylądowali w sporej kępie krzaków. Isera natychmiast się obudziła, a orły poleciały w jej stronę. Zaczęła uciekać, a ogromne drapieżne ptaki ruszyły za nią. Gdy zrozumiały, że jej nie dogonią, otworzyły dzioby, z których wypadły jasne kule światła. Jedna z nich trafiła w elfkę, która upadła, potoczyła się kilka metrów i znieruchomiała. Orły zawróciły i odleciały. 
Pierwszy dobiegł do niej Amel. Lekko dymiła na błękitno. Śnieg wokół niej się roztopił. Remilla miała na twarzy lód - zamarznięte łzy. Isera nie poruszała się i nie oddychała. Wiedzieli, że reanimacja nic nie da. Wokół zapanowała aura smutku i rozpaczy. 
Nigdy nie ruszyliby się z miejsca, ale z drzew wypadło dziwne stworzenie.
Poruszało się na czterech nogach zakończonych rozdwojonymi kopytami i porośniętych biało - błękitnym gęstym futrem. Z miejsca, w którym powinna być szyja, wyrastało ciało młodej dziewczyny. Miała białą skórę, bardzo długie białe włosy i wspaniałe, zakręcone, niebieskie rogi. Na ramiona zarzuciła kolorową chustę bogato zdobioną paciorkami i grzechoczącymi koralami oraz żołędziami, szyszkami, liśćmi i patykami. Patrzyła na nich z mieszaniną lęku i zaskoczenia. Odezwała się w dziwnym języku, który brzmiał jak beczenie kóz i gdakanie zielononóżek. 
-Co ona mówi? Nic nie rozumiem. - odezwała się zapłakanym głosem Remilla. Dziewczyna machnęła ręką i odezwała się w normalnym języku, czyli po elficku.
-Co tu robicie? Czemu smok znów nas atakował? Dlaczego były tu żelazne orły?
-Smok nas porwał i tu się zgubiliśmy. Isera potrzebuje pomocy, yyy... Pani.
-Po pierwsze, zaraz sprowadzę pomoc. Po drugie, jestem Runa! - zdenerwowała się i tupnęła kopytem w ziemię, tworząc miniaturową burzę śnieżną, która szybko opadła. - Co się tak patrzysz, dziecko? I czemu nie macie kopyt? 
-Emm, jesteśmy elfami śnieżnymi i lodowymi, Pa... Runo.
-Zapraszam za mną.
Podczas drogi Shuan nie mógł się nadziwić.W końcu nie wytrzymał i zapytał Runy:
-Właściwie to jakim ty jesteś stworzeniem?
Runa spojrzała na niego ze złością. Znikąd pojawiła się chmura śniegu i uderzyła Shuana w twarz.
-Chcesz mi powiedzieć, że nie słyszałeś o Grenwanadach?!
-Wybacz, nie słyszałem o nich...
-Shuan! - krzyknął Amel. - Mam ci znowu tłumaczyć?!
-Tak.
-Cóż... Grenwanady - tajemnicza rasa stworzeń zamieszkujących północną część Raninezji, Wyspy Shaelandzkie i południową część Frinony. Nazywane także lodowymi satyrami lub kozimi centaurami. Jedna z najstarszych ras na naszej planecie. Istnieje niewiele informacji na ich temat. Pojawiają się w mitologii oraz bardzo starych książkach. Ostatnie informacje mówiące o nich pochodzą sprzed 200 lat. 
-Ojej! - nie wiadomo, czy był zaskoczony opowiadaniem, czy tym, co zobaczył.
Dotarli do urwiska wysokiego na około 15 metrów. W dole rozciągało się małe, kolorowe miasteczko. Drewniane domki ciasno się tłoczyły i pchały jeden na drugi. Przed nimi na sznurach wisiały kolorowe tkaniny. W samym środku rozpięto ogromny kolorowy koc, prawdopodobnie pełniący funkcję dachu nad czymś w rodzaju rynku miasta. Przez otwór u góry unosił się dym. Miasto sprawiało przytulne wrażenie, ale choć Remilla wytężała wzrok, nie dostrzegła żadnego zejścia na dół.
Runa z Iserą przywiązaną do grzbietu podeszła do przepaści. Chciała skoczyć w dół, ale Amel powiedział:
-A jak my zejdziemy?
Całkiem istotne pytanie.
-Po ścianie. Co w tym trudnego?
-Spadniemy!
-Naprawdę nie widzicie koziej ścieżki?
-Nie jesteśmy kozami. Z tego, co widzę, ta ściana nie ma żadnej ścieżki ani schodów.
Runa zaklęła po koziemu.
-Zaczekajcie tu. Pójdę po linę.
Jakimś cudem ciągle znajdywała szczeliny w skale. Szybko i ze zwinnością kozicy zeszła na dół, zebrała się do biegu i znikła w plątaninie domów, trzepaków i malutkich drzewek.
Wkrótce znów wspinała się w górę, owinięta w pasie mocną liną (musiała mieć wolne ręce). Podała im gładki powróz z białego koziego włosia przetykany mocnymi długimi niebieskimi włosami i nićmi. Pospuszczali się na linie. Runa odwiązała ją od drzewa i po ścianie zeszła na dół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz